czwartek, 22 marca 2018

#16 Długi powrót do domu, czyli Belgrad! [Seminari 6]


Jednym z ostatnich przystanków naszej podróży był piękny, multikulturalny, słoneczny Belgrad! 

Stolica Serbii jest ewidentnie jednym z moich ulubionych miast! Bałkańska metropolia pełna różnorodnych miejsc i ludzi. Miejsce, gdzie wielki świat łączy się z elementami bałkańskiej tradycji. 

Już w dniu wyjazdu z Torunia, miałam dokładnie zaplanowany powrót do domu. Zaproponowałam dziewczynom, abyśmy powtórzyły trasę przez Budapeszt, którą półtorej roku wcześniej wracałam z wymiany studenckiej z Sarą. To tanie i sprawdzone rozwiązanie: nocny pociąg Belgrad - Budapeszt (koszt 15 euro), kolejno PolskiBus (obecnie już Flixbus; wówczas koszt 104 zł) trasa Budapeszt - Toruń z przesiadką w Krakowie. 

Najpierw oczywiście musiałyśmy wyjechać z naszej pięknej Prisztiny, która w przecudowny sposób gościła nas przez ponad tydzień. Po powrocie z jednej z naszych wcześniejszych podróży dowiedziałyśmy się na stacji autobusowej w jakich godzinach kursują autobusy do stolicy Serbii (koszt takiej podróży wynosi 15 euro). I tak, 24 sierpnia, w czwartek, o godzinie 9 rano siedziałyśmy już w autokarze, żegnając Kosowo. 

Początek podróży był dla nas nieco stresujący. Zarówno pan w kasie biletowej, jak i kierowca autobusu, nastraszyli nas, że ze względu na to, że jadąc do Skopje i przekraczając granicę Kosowa z innym państwem niż Serbia, otrzymałyśmy do paszportu pieczątki, które mogą nas zdyskwalifikować na granicy z Serbią i możemy zostać zwyczajnie wyrzucone na przejściu granicznym (tu jest kilka informacji na temat pieczątki Kosowa, choć wpis jest z 2011 roku, więc nieco mogło się już zmienić). Tłumaczyłam uparcie panom, że ja wjeżdżając do Kosowa przez Serbię, miałam już taką pieczątkę w paszporcie, gdyż zwyczajnie byłam tu wcześniej. I nie stanowiło to problemu! Oni jednak nie zgadzali się ze mną, tłumaczyli że pieczątki komplikują sytuację i mamy na granicy podać tylko dowody osobiste i twierdzić stanowczo, że paszportów nie mamy. 

Na granicy pokazałyśmy dowody. Wystarczyło. Nie było żadnego problemu. Wjechałyśmy do Serbii!

Sama podróż nie należała do najmilszych. Jechałyśmy w ciągu dnia. W autobusie było duszno i gorąco (mimo że autobus był dość nowoczesny i każdy pasażer dysponował małym telewizorkiem, w którym można było oglądać tureckie seriale). Za Kasią i Monią siedziała grupka dzieci, które nieustannie krzyczały, a czasami też zaczepiały dziewczyny np. ciągnąc je za włosy. Przede mną zaś siedziała rodzinka, w której jeden z członków miał poważne problemy żołądkowe (oszczędzę szczegółów), co poskutkowało dodatkowym postojem i niezbyt przyjemnym zapachem w autobusie do końca podróży. 



Pierwsze chwile w Belgradzie były także dość ciekawe, ponieważ nie zarezerwowałyśmy wcześniej miejsc w hostelu, a jednak planowałyśmy zostać tam na noc. Po co coś rezerwować skoro w Belgradzie są setki hosteli, a sezon się już kończy? No tak - logiczne... 

Wysiadłyśmy z autobusu na dworcu głównym. Upatrzyłyśmy na mapie jeden z hosteli, o którym zresztą słyszałyśmy wcześniej i tak szłyśmy w jego stronę i szłyśmy i szłyśmy... Było słonecznie i gorąco, miałyśmy ciężkie torby, ale nie zrażałyśmy się i szłyśmy aż po prawie godzinie trafiłyśmy na miejsce i usłyszałyśmy, że mają pełne obłożenie i nie możemy zostać. 

Cóż więc zrobiłyśmy dalej? Oczywiście znalazłyśmy świetne rozwiązanie! Zostawiłyśmy Monię przed tymże hostelem, z wszystkimi naszymi bagażami i ruszyłyśmy z Kasią w stronę centrum. Sprawdzałyśmy wszystkie okoliczne hostele, aż po czterdziestu minutach trafiłyśmy do samego centrum miasta, a Monia cały czas siedziała sobie na swojej torbie, na chodniku, a wokół niej leżały nasze bagaże... 


Po tym 40-minutowym spacerku trafiłyśmy z Kasią do hostelu Downtown Central, gdzie zarezerwowałyśmy trzy łóżka w pokoju 10-osobowym (świetny hostel!; koszt za jedną osobę to 11 euro) i wróciłyśmy po Monię. Po tak długiej wędrówce po obcym mieście nie byłyśmy pewne, w którą stronę iść, żeby szybko trafić do biednej Moni pilnującej bagaży. Nie chciałyśmy też, żeby siedziała tam sama kolejne 40 minut. Wsiadłyśmy więc w taksówkę i powiedziałyśmy, że robimy kółko - wracamy do miejsca, w którym wsiadłyśmy do auta, jednak jedziemy zabrać koleżankę. 

Monia nie była wcale daleko od nas, jednak ze względu na remonty ulic, musieliśmy jechać naokoło. W ten sposób zobaczyłyśmy z Kasią dużą część miasta. Monia była nieco zdezorientowana, gdy nas zobaczyła. Problemem było też to, że siedziała z torbami w miejscu, w którym teoretycznie kierowca nie mógł się zatrzymać. Zatrzymał się jednak, pomógł nam włożyć do bagażnika wszystkie torby i miał przy tym niezły ubaw. Podwiózł nas pod nasz hostel i za całą przejażdżkę skasował 1500 dinarów, czyli 13 euro.

Przyznaję - nieco droga zabawa. Jednak liczyło się to, że możemy się wykąpać, odpocząć i ruszyć do miasta, żeby coś zjeść i zwiedzać! Tak też zrobiłyśmy. Zjadłyśmy obiadokolację: ja z Kasią pizzę, a Monia (bardzo pechową) carbonarę, po czym ruszyłyśmy na Kalemegdan!






Kalemegdan nas zachwycił! Mimo że nie byłam w tym miejscu po raz pierwszy, pierwszy raz spacerowałam tam tak późno. A jako że było już po zachodzie słońca, zamiast skupić się na upamiętnieniu tego miejsca, wszystkie fotografowałyśmy głównie... księżyc!





Później długo jeszcze spacerowałyśmy po centrum. Miałyśmy w planie oglądanie meczu siatkówki mężczyzn Polska - Serbia, jednak tego wieczoru odbywał się także mecz piłki nożnej z udziałem serbskiej drużyny. Nikt więc nie był zainteresowany siatkówką i musiałyśmy zrezygnować z naszego planu. Przespacerowałyśmy się jeszcze najstarszą ulicą Belgradu - Skadarliją i wróciłyśmy do hostelu.

Skadarlija w ciągu dnia



Wiedziałyśmy, że przed nami kolejna długa podróż. Musiałyśmy się więc wyspać. Niestety - snu nie da się po prostu zaplanować. Zwłaszcza, gdy żołądek wariuje, bo nie może poradzić sobie ze strawieniem ciężkiej carbonary!

Tak właśnie było z Monią! Nieświadoma niczego, obudziłam się w środku nocy, by skorzystać z łazienki. Po drodze zauważyłam, że w kuchni, zgięta w pół siedzi nasza Monia! Powiedziała mi, że ma problemy z żołądkiem, że czuje się bardzo źle i nie ma możliwości żeby zasnęła... Szukałam jakiegoś rozwiązania. W kuchni znalazłam turecką herbatkę! Zaparzyłam ją, kazałam Moni wypić gorącą i... pomogło!

Jednak nie mogę napisać, że się wyspałyśmy. Noc nie była długa, a przed nami kolejne atrakcje! Planowałyśmy ponowne odwiedzenie Kalemegdanu i Skardaliji, spacer po ulicy Kneza Mihajla oraz zwiedzenie Cerkwi św. Sawy. Kolejno chciałyśmy wrócić do hostelu wziąć szybki prysznic, po czym musiałyśmy udać się na stację kolejową skąd o 21.50 miałyśmy nocny pociąg do Budapesztu. 

Plan zrealizowałyśmy w stu procentach. Zobaczyłyśmy wszystko, co chciałyśmy zobaczyć, a nawet dużo więcej. Usiadłyśmy także na schodach Parlementu, skąd wyrzuciła nas ochrona obiektu oraz utonęłyśmy w zachwytach spacerując po wielkim chińskim centrum handlowym!


Cerkiew św. Sawy

Miałyśmy poczucie, że nasza podróż zbliża się ku końcowi... Że opuszczamy moje ukochane, najpiękniejsze, najcudowniejsze, najserdeczniejsze, najbardziej szalone Bałkany, których klimatu nie potrafię oddać w tych postach! Trzeba tam pojechać, usiąść i spokojnie wypić kawę, zjeść ciepły burek na śniadanie. Przejść się brzegiem Dunaju, rozkoszować tym klimatem i zakochać się w cudownych Bałkanach, których ważną częścią jest przepiękny Belgrad!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz