Hello from Prishtina! Czyli nadszedł ten czas - czas, kiedy cofamy się do słonecznych bałkańskich wakacji!
Oto pierwsza część szalonej relacji z Seminari Ndërkombëtar për Gjuhën, Letërsinë dhe Kulturën Shqiptare!
Czym w ogóle jest wyżej wspomniane Seminari i jak to się stało, że my - trzy szalone dziewczyny wylądowałyśmy w sierpniu w Prisztince? Odpowiedź nie jest wcale taka łatwa i jednoznaczna!
Seminari Ndërkombëtar për Gjuhën, Letërsinë dhe Kulturën Shqiptare to seminarium poświęcone językowi, literaturze oraz kulturze albańskiej, które co roku odbywa się w stolicy Kosowa. W tym roku wydarzenie miało miejsce w terminie 14 - 25 sierpnia. W ramach eventu odbywa się konferencja oraz tygodniowy kurs językowy. Organizatorzy zapewniają wszystkim uczestnikom nocleg oraz pełne wyżywienie.
Kto może wziąć udział w wydarzeniu? Właściwie każdy. Nie wiem jednak w jaki sposób można się na Seminari zgłosić. Zgłoszenia są mailowe, nie ma żadnych wymogów - w formularzu podaje się dane kontaktowe, wykształcenie, miejsce zamieszkania oraz zaznacza się, czy jest się zainteresowanym konferencją czy kursem językowym (jeśli kursem, to na jakim poziomie). Nie wiem jednak w jaki sposób "osoby z zewnątrz" mogą zdobyć ten formularz. Ja co roku otrzymuję mailowo zaproszenie wraz z informacją o zgłoszeniach, ze względu na to, że w 2013 roku byłam uczestnikiem Seminari, na które zostałam zgłoszona przez uczelnię. Od tego czasu jestem na liście mailingowej Uniwersytetu w Prisztinie.
Ja przed wydziałem filologicznym, sierpień 2013 |
W maju, tradycyjnie, otrzymałam powiadomienie o Seminari. Pomyślałam, że to mój ostatni rok studiów i cudownie byłoby wybrać się na darmowy kurs językowy - być może to moja ostatnia tego typu okazja. Poza tym to możliwość, by w tani sposób odwiedzić moje ukochane Bałkany i spędzić tam w niedrogi sposób aż dwa tygodnie.
Wysłałam zgłoszenie, po czym zaczęłam pytać znajomych, czy ktoś nie chciałby odwiedzić ze mną Kosowa i nauczyć się podstaw języka albańskiego. Wiele osób się zastanawiało, niektórzy mówili że to interesująca propozycja, ale zbyt absurdalna (Język albański, co Ty?, I tak mnie nie wezmą!). Na wysokości zadania stanęły jednak Kasia (którą znam z działalności w ESNie) oraz Monia (z którą pracowałam w kinie). Dziewczyny wysłały otrzymane ode mnie zgłoszenia. I bardzo się zdziwiły, gdyż ZOSTAŁY PRZYJĘTE na kurs języka albańskiego!
Nie było odwrotu! Jedziemy! Pierwsze problemy pojawiły się już przy planowaniu dojazdu do Prisztiny. Nie znalazłyśmy żadnych tanich lotów, skazane byłyśmy na autobusy. Seminarium rozpoczynało się 14.08, ja 12.08 szłam na wesele znajomych, Kasia tego dnia wracała dopiero z długoterminowego projektu EVS z Hiszpanii.
Nie było szans, abyśmy w dobę przeteleportowały się do Kosowa. Chyba jednak na to właśnie liczyłyśmy... I tak w niedzielę (13.08), o godzinie 15 wsiadłyśmy w Toruniu do Polskiego Busa do Wiednia. W stolicy Austrii wysiadłyśmy w poniedziałek około godziny 4, z myślą Za 6 godzin oficjale rozpoczęcie Seminari, a przed nami jeszcze 1300 kilometrów do przejechania.
Co gorsze, wcale nie miałyśmy dalszego planu. Wiedziałam, że codziennie z Wiednia odjeżdżają autobusy do Kosowa. Nie wiedziałam jednak o której. Znalazłyśmy numery na infolinię przewoźników i Kasia, która zna język niemiecki, zadzwoniła z pytaniem o rozkład. Usłyszana odpowiedź niezbyt nas usatysfakcjonowała: Autobus dziś pojedzie, nie mam jednak pojęcia o której.
Z godziny na godzinę byłyśmy coraz bardziej poddenerwowane. Czas uciekał, a my tkwiłyśmy w Wiedniu... O godzinie o 8 (czyli po czterech godzinach bezczynnego siedzenia) zaczęłyśmy spacerować po dworcu i zagadywać ludzi. Moją ulubioną osobą z dworca był Pan Polak, który siedział przy jednym z przystanków z pochyloną głową. Obok niego ustała Monia i powiedziała: Ty, Ania, patrz, a pan tu sobie śpi! Mężczyzna okazał się być Polakiem, podniósł głowę i z grymasem powiedział, że wcale nie śpi. Naszą odpowiedzią było: O! A pan, to Pan Polak! A nie jedzie pan przypadkiem do Kosowa? Nie umiem opisać zdziwionego wyrazu twarzy tego mężczyzny...
Kolejną zagadaną osobą był bardzo sympatyczny Serb, który poinformował mnie, że już za chwilę, o godzinie 9, przyjedzie autobus jadący do Belgradu i że zachęca nas, żebyśmy jechały z nimi. Że będziemy już na Bałkanach, że to zawsze bliżej celu... I w końcu stwierdziłyśmy, że to najmądrzejsze, co możemy zrobić!
W ten właśnie sposób wylądowałyśmy w autobusie przewoźnika Lukić Tours, co okazało się niesamowitą przygodą! Od tej podróży nie lubimy już Polskiego Busa i marzymy o założeniu własnej linii autobusowej zainspirowanej Lukiciem!
Przygody nie opuszczały nas cała podróż. Już podczas postoju Polskiego Busa w Łodzi zrozumiałyśmy, że to nie będzie zwyczajna wycieczka. WC obsługiwała tam bardzo nieogarnięta babcia klozetowa, która krzyczała na wszystkich klientów. Z Monią stwierdziłyśmy, że nie skorzystamy jednak z łazienki, stałyśmy z boku czekając na Kasię. Pani obsługująca toalety spostrzegła nas, zobaczyła, że wszystkiemu się przyglądamy, zrobiła sobie przerwę, przetarła czoło i spojrzała na nas przewracając oczami - myślała chyba, że zatrzymałyśmy się przy łazienkach, bo współczujemy jej tej ciężkiej pracy i męczenia się z ludźmi... Uciekłyśmy wtedy szybko i Kasia musiała nas szukać. Kolejno był Pan Polak. Jednak prawdziwą przygodę stanowił dopiero Lukić! Każdy pasażer autobusu podczas postoju otrzymał kubek kawy. Podczas podróży kierowcy roznosili colę. Oprócz tego, kierując, opowiadali przez mikrofon gdzie właśnie jesteśmy i co widać za szybą, przy okazji sprawdzali co chwilę fejsika oraz podjadali batoniki. Nie tylko kierowcy zachowywali się w ciekawy sposób, prawdziwą gwiazdą okazał się Serb, który namówił nas na tę podróż (dodam jeszcze, że miał w uszach dwa wielkie kolczyki w kształcie kół!) - w pewnym momencie, krótko po postoju, na drodze szybkiego ruchu, ktoś zaczął krzyczeć, że jeden z pasażerów musiał zostać w toalecie, bo kogoś brakuje w autobusie. Kierowcy zatrzymali pojazd, zaczęli liczyć bilety i osoby siedzące w środku i nagle, z dołu schodów prowadzących do tylnego wyjścia autobusu wyskoczył nasz pan Serb i krzyknął hahaha, taki żart, jednak jestem! Czy ktoś wyobraża sobie taką sytuację w jakimkolwiek autobusie polskiego przewoźnika? Ja nie! A tam... wszyscy byli zachwyceni! To była naprawdę wesoła podróż.
Pan z kolczykami nie był jedyną osobą, z którą nawiązałam kontakt. Połowę trasy rozmawiałam z kochaną staruszką, która wracała z Austrii od wnuczki i była zachwycona, że ja - osoba niezwiązana z Serbią, mówię lepiej po serbsku niż jej rodzona wnuczka, która wychowuje się w Austrii.
Ta podróż była naprawdę ciekawym doświadczeniem!
I w ten właśnie sposób, po ponad 12 godzinach jazdy wylądowałyśmy w... Belgradzie, czyli już tylko jakieś 500 kilometrów od naszego celu. W Prisztinie zaczynały się pierwsze zajęcia językowe, a my siedząc w McDonald'sie czekałyśmy na autobus do Kosowa, który odjeżdżał o 22. W międzyczasie podszedł do nas pan, który prosił o pieniądze. Nie miałyśmy żadnych dinarów, dałam mu więc bułki, które potrzebujący wyrzucił do śmietnika stojącego niedaleko... Super!
Czekanie w Belgradzie było chyba najgorszym etapem podróży. Ciągnęło się w nieskończoność. Co gorsza, gdy o 22 wsiadałyśmy do autobusu, myślałyśmy już o tym, że o 9 rano odbędą się kolejne zajęcia, w których musimy uczestniczyć! Kierowcy jechali jak szaleni, slalomem omijając dziury w drodze, nie zwalniając nawet na największych zakrętach. W autobusie było zimno, nie pachniało zbyt zachęcająco. Nie było ani jednego wolnego miejsca, w porównaniu z Lukiciem nie było też zbyt wiele miejsca na nogi. Podróż zdecydowanie nie należała do przyjemnych. Nieważne! Ważne, ze doprowadziła nas do celu! Że o 4 nad ranem, przemarznięte wysiadłyśmy na dworcu w Prisztinie. Było zimno, ciemno, byłyśmy wykończone.
Wsiadłyśmy do taksówki. Kierowca wiedział gdzie nas zawieźć. Uprzedzał, że nie wie czy akademik o tej porze będzie otwarty. I niestety wstępnie wydawało się, że nie jest. Byłyśmy przerażone, bałyśmy się że z naszymi bagażami, o 4 nad ranem, będziemy musiały się udać do centrum w poszukiwaniu jakiegoś hostelu... Na szczęście okazało się, że taksówkarz podjechał ze złej strony kampusu.
Druga brama była otwarta, w akademiku był nocny dyżur. Weszłyśmy. Pokój już na nas czekał! Szybki prysznic i każda z nas zwinęła się w różowy kocyk, przygotowany na każdym z łóżek, by kolejnego dnia, po niecałych 5 godzinach snu, zacząć szalone dwa tygodnie pełne wyzwań i przygód!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz